Czy postęp to zawsze postęp? Refleksja nad paraszą Haazinu.

Czy postęp to zawsze postęp? Refleksja nad paraszą Haazinu.

Menachem Mirski

Bogami obcymi do zazdrości Go pobudzają i gniewają obrzydliwościami.

Złym duchom składają ofiary, nie Bogu, bogom, których oni nie znają,

nowym, świeżo przybyłym – nie służyli im wasi przodkowie.

Gardzisz Skałą, co ciebie zrodziła, zapomniałeś o Bogu, który cię zrodził.  

[…]

I rzekłem: Ja ich wygładzę, wygubię ich pamięć u ludzi.

Alem się bał drwiny wroga, że przeciwnicy ich będą się łudzić,

mówiąc: Nasza ręka przemożna, a nie Pan uczynił to wszystko.

Gdyż jest to plemię niemądre i nie mające rozwagi.  

(Pwt 32, 16-28)

Moja dzisiejsza drasza będzie bardzo filozoficzna, możliwe, że bardziej niż wszystkie moje dotychczasowe drasze. Niemniej jednak zachęcam to jej przeczytania i podążania za moją refleksją. Naprawdę warto!

Ludzkość stale odchodzi od swoich źródeł, wydaje się to być czymś całkiem naturalnym dla człowieka. Skrajny konserwatysta powie, że ludzkość stale błądzi, bowiem prawda przez duże P jest już znana od dawna i nie ma potrzeby niczego nowego wymyślać; wystarczy przyjąć „mądrości wieków” i wedle nich żyć. Człowiek radykalnie postępowy powie, że mądrości naszych przodków to zasadniczo „majaczenia ignorantów”, że w tym, w czym ludzkość dotychczas tkwiła roi się od błędów i tylko pragnienie postępu doprowadzi nas do czegoś wartościowego, ale też nie do prawdy, bo prawda nie istnieje itd. Oj, chwila, prawda jednak istnieje, istnieje w nauce i to w nauce przede wszystkim istnieje postęp i to jej zawdzięczamy „postęp w ogóle”. Tylko to, co naukowe ma wartość, a ci, którzy ośmielają się w to wątpić, są ignorantami.

Temat ten jest niezwykle obszerny, ale można śmiało powiedzieć, że nie jest rozsądnym wierzyć we wszystko co okraszone jest etykietą „naukowe” czy „udowodnione naukowo”. Za każdą prawdą naukową stoi jakaś metodologia, która doprowadziła do jej odkrycia. A ta jest wymysłem ludzkim, często efektem wieloletnich rozważań umysłów metodologicznych, ale wymysłem, więc niedoskonałym. Nauka nie jest biernym odzwierciedleniem rzeczywistości, jak wydawało się antycznym filozofom greckim i jak powszechnie wierzono w XIX wieku. Austriacko-brytyjski filozof, Karl Popper, jasno wykazał (a jego rozważania udoskonalili i potwierdzili inni filozofowie tego samego nurtu, jak Thomas Kuhn czy Paul Feyerabend), iż prawdy naukowe nie pochodzą wprost z ludzkiego doświadczenia czy eksperymentów. Są tworem ludzkiego umysłu, jego „kreatywnym zgadywaniem”, w którym obserwowana rzeczywistość pełni jedynie rolę „twórczej inspiracji”, bowiem danych do sporządzenia teorii zawsze mamy pewną, ograniczoną naszymi możliwościami, ilość. Dopiero po ich sformułowaniu sprawdzamy, jak działają w praktyce, a jeśli działają, dekretujemy, że są one zgodne z rzeczywistością, czyli prawdziwe. Ale może istnieć kilka alternatywnych teorii, które działają i wyjaśniają rzeczywistość. Różnią się one zakresem zjawisk, które skutecznie opisują. Prawdziwa teoria to ta, która skutecznie opisuje najszerszy zakres znanych nam zjawisk i nie próbuje negować zjawisk, które temu zaprzeczają (podobnie rzecz ma się zresztą z religiami – religia, która próbuje unieważnić inne religie, jest skażona nieprawdą. I chociaż niektóre inne jej nauki mogą być prawdziwe, to nie może ona pretendować do religii „jedynie słusznej”, pochodzącej bezpośrednio od Boga). A skoro tak, to nauka także błądzi. I choć w nauce niewątpliwie istnieje postęp, polegający na kumulacji ludzkiej wiedzy i wyłanianiu się coraz to nowych, lepiej opisujących rzeczywistość teorii, to postęp ów nie jest całkowicie „linearny”.

Postęp moralny. Jako, że każda epoka mierzy się ze sobie właściwymi wyzwaniami moralnymi, będącymi wynikiem zmiennych kolei historii, sprawa postępu w tej dziedzinie jest problematyczna. Na pewno nie jest on linearny i znana metafora mówiąca,  iż „stajemy na barkach olbrzymów” ma tu ograniczone zastosowanie. Istnieje przekonanie, całkiem zresztą uzasadnione (choć nie bez kontr-przykładów), że miarą moralności człowieka jest jego stosunek do zwierząt. Generalnie to czasy pokoju i dobrobytu sprzyjają rozwojowi owej „wrażliwości moralnej”, której poziom można przyjąć za kryterium postępu w tej dziedzinie. Paradoksem jest jednak to, że w czasach pokoju i dobrobytu ludzie odchodzą od tradycyjnych, zawartych w religiach idei moralnych i od religii w ogóle. Polski filozof, wieloletni profesor Oxford University, Leszek Kołakowski, twierdził, iż wystarczą trzy pokolenia, by społeczeństwo odcięte od religii całkowicie wypaczyło znaną zakorzenioną w nim tradycyjną moralność. I jako, że natura nie znosi próżni, „dziurę po religii” wypełniają rozmaite idole: a to ludzki rozum, nauka, pseudonauki, ideologie polityczne i różnego rodzaju inne ideologie. Wszystkie lub każda z osobna zaczynają pełnić funkcję religii w danym społeczeństwie. Jeśli więc postęp polega na odrzuceniu tradycyjnych nauk religii i zwróceniu się ku „nowym idolom”, to starożytnych Izraelitów, którzy co rusz to oddawali się bałwochwalstwu, można by nazwać… postępowymi.

Postęp w kulturze, rozumianej w jej najszerszym, antropologicznym sensie (tj. w takim, w którym rozumiemy przez kulturę np. jedzenie nożem i widelcem lub np. pałeczkami) obiektywnie nie istnieje, choć ludzie powszechnie wierzą, że owszem istnieje, bowiem uważają pewne kulturowe zachowania za lepsze, a inne za gorsze. Oceny te dokonywane są jedynie na mocy przyjętych w danym społeczeństwie konwencji. Realny postęp w kulturze dotyczy tylko tej jej części, która bezpośrednio dotyczy stosunków międzyludzkich i etyki, gdy dane normy kulturowe są podporządkowane normom etycznym. Ale i tu napotykamy problem, jeśli normy etyczne w konkretnej sytuacji stają ze sobą w sprzeczności: przykładowo kochaj swojego brata i mów prawdę. Z pierwszej normy powszechnie dedukuje się zasadę, że należy być miłym wobec innych lub też odnosić się do wszystkich z szacunkiem. Kwestie te stają się trudne to wypełnienia w pewnych sytuacjach, np. gdy należałoby powiedzieć danej osobie jakąś nieprzyjemną o niej prawdę, co do której istnieje zgoda wielu osób. Jakkolwiek szacunek wydaje się być czymś bezwzględnym i możliwym do okazania w niemal każdej sytuacji, to z byciem „sympatycznym” jest już dużo gorzej. Prawda może być dla drugiej osoby bolesna, może być odebrana jako atak i wywołać kontr-atak. Oczywiście wiele też zależy od sposobu, w którym daną rzecz komuś komunikujemy, jednakże pamiętajmy, że im więcej dyplomacji w języku, tym więcej w nim nieprawdy, jeśli przez prawdziwość rozumiemy bezpośrednią zgodność naszych słów z naszymi myślami i uczuciami. Tym samym przy nadmiarze dyplomacji zaczyna szwankować też komunikacja, ponieważ zostawiamy znacznie więcej w sferze domysłów: liczymy na to, że druga strona domyśli się naszych prawdziwych intencji. Może, ale nie musi. Może wyciągnąć całkowicie błędne wnioski. A dobra komunikacja jest sama w sobie wartością i jest kolejną zmienną, która w ten cały galimatias tutaj wchodzi.

Różne kultury różnych zbiorowości wypracowały różne normy balansujące między tymi zasadami. Stereotypizując i upraszczając sprawę, Kalifornijczycy są mili i dyplomatyczni, Polacy i Izraelczycy natomiast szczerzy i dosadni. Jednakże nie ma żadnych kryteriów by rozstrzygnąć, że kultura jednego kraju, jednej zbiorowości, jest wyższa od kultury innej zbiorowości, bowiem każda z nich ma swoje wady i zalety. Mimo tego, ludzie w wielu krajach na świecie są przekonani o wyższości własnej kultury nad kulturą „sąsiadów”. W najlepszym wypadku –  że własna kultura nie jest „niższa” czy gorsza od innych. Jeśli się mylę, to pokażcie mi proszę kraj, zbiorowość, społeczeństwo, które myślałoby o sobie, per saldo, inaczej. Wyłączam stąd oczywiście jednostki krytycznie nastawione do kultury własnego kraju, które istnieją w każdym społeczeństwie, ale stanowią zasadniczo margines.

Ów społeczny egoizm nie musi być czymś złym, jeśli jego rozmiary są rozsądne. Problem zaczyna się wtedy, gdy rozdmuchiwany przez lokalnych demagogów staje się powszechnym pławieniem w samozadowoleniu, którego celem jest zwykle kompensacja kompleksów niższości danej zbiorowości ludzkiej. Cały nacjonalizm i wszelkie formy myślenia plemiennego to przejaw przerośniętego ego danej grupy ludzi. Im większe jest owe ego, tym bardziej defensywna lub agresywna reakcja na krytycyzm (ta zasada dotyczy też każdej ludzkiej jednostki). Im większe jest ego danego społeczeństwa, danej zbiorowości ludzkiej, tym większy w nim potencjał ludobójczy wobec wszelkiego rodzaju obcych, bowiem tym łatwiej jest zdehumanizować wszystkich „gorszych”. Społeczeństwo z przerośniętym ego, pozbawione krytycyzmu, swoją drogę do anihilacji wszystkich innych rozpoczyna od wybrania/ustanowienia jedynie słusznej i „praworządnej” władzy. Ta już jest groźna, gdy staje się oligarchią, ale staje się jeszcze groźniejsza, gdy ewoluuje w tyranię – despotyzm jednostki. Obojętnie w której z tych dwóch postaci, nowa władza zaczyna pretendować do posiadania boskiego mandatu, a co za tym idzie, kreować nowe prawo, nową moralność i nową „prawdę”, a robi to wyłącznie na użytek własnej grupy, narodu czy plemienia. Tego rodzaju arogancja jest głęboko piętnowana w naszej religii:

Pobożni będą świętować w śpiewie,

zło zostanie uciszone,

wszelka niegodziwość zniknie jak dym,

kiedy usuniesz tyranię arogancji z ziemi.

(U-v’khein, Mahzor Lev Shalem)

Dlatego też Bóg, w Biblii Hebrajskiej, wielokrotnie nakłania do pokory, upomina i karci Naród Wybrany, nazywany jednocześnie narodem twardego karku. Celem tych boskich działań jest zbalansowanie wszelkich negatywów, jak owo przerośnięte ego, płynących z faktu bycia narodem przez Niego wybranym. „Jesteście moim narodem, ale Bogiem tutaj jestem ja” – tak można ująć tę ideę w skrócie.

Z moich obserwacji świata politycznego wynika, iż w wielu społeczeństwach ludzie, generalnie, przyjmują słowa krytyki dopiero wtedy, gdy jest absolutnie oczywistym i powszechnie wiadomym, że popełnili coś naprawdę złego, kiedy absolutnie nie mają już innego wyjścia. Ale i to nie zawsze. Czarno więc widzę role krytycyzmu norm społecznych jako narzędzie ich rozwoju, przynajmniej w większości przypadków.

Nasza religia jednakże, zwłaszcza w tradycyjnym wydaniu, nie zna ostrych rozróżnień pomiędzy nauką, moralnością i kulturą. Wszystkie te dziedziny możemy w niej jednak zaliczyć do jednej kategorii: dziedziny ludzkiego ducha. Nasza tradycja obfituje w wizje czasów ostatecznych; niemal w każdej z nich nastanie nowego porządku świata poprzedza jakaś ogromna katastrofa. To, o czym powyżej wspomniałem, wydaje zawierać się już niejako w tych wizjach, a mianowicie w tezie, że „naturę ludzką” może zmienić tylko jakaś wielka katastrofa, po której ludzkość dokona w sobie naprawdę głębokiej refleksji na temat samej siebie i postanowi budować społeczeństwo na całkowicie nowych filarach i zasadach, mając w pamięci ów dramat i nie chcąc go przeżywać nigdy więcej. Tak można pojmować teologiczny sens wszystkich wielkich katastrof w dziejach ludzkości: mimo ogromu zła i cierpień stanowią one konieczny element wiodący nas wszystkich ku lepszej przyszłości. Jeśli jednak owa wizja historii ma charakter cykliczny, czyli tak, jak pojmowali historię starożytni Grecy, wówczas nie bardzo możemy mówić o postępie. O postępie w sferze ludzkiego ducha możemy mówić tylko wówczas, gdy przyjmiemy żydowską, linearną koncepcję historii i gdy wierzymy w nadejście jednej, ostatecznej katastrofy, która całkowicie odmieni bieg rzeczy i „naturę ludzką”.

Szabat szalom!

Hag Sukkot Sameach!

Menachem Mirski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *